Homilia wygłoszona przez Jego Ekscelencję Ks. Bpa Edwarda Frankowskiego – biskupa seniora Diecezji Sandomierskiej podczas Mszy Świętej w kościele Podwyższenia Krzyża Świętego w Nowej Dębie w dniu 15.09.2023 r. we wspomnienie Matki Bożej Bolesnej, odprawionej z okazji 70-lecia powstania Szpitala Powiatowego w Nowej Dębie.
Umiłowani w Chrystusie Panu Siostry i Bracia!
Wielkim wydarzeniem i świętem jest dzisiejszy jubileusz 70-lecia istnienia Szpitala Powiatowego w Nowej Dębie. Jest on wielkim dobrodziejstwem nie tylko dla mieszkańców Nowej Dęby, lecz i całego powiatu tarnobrzeskiego. Dlatego Starostwo i Dyrekcja Szpitala zaprosiła nas najpierw na dzisiejszą Mszę Świętą, w której uczestniczymy we wspomnienie liturgiczne Matki Bożej Bolesnej. Wolą organizatorów jubileuszowej uroczystości jest, abyśmy uczestnicząc we Mszy Świętej, w tej pięknej nowodębskiej świątyni pod wezwaniem Podwyższenia Krzyża Świętego, modlili się w intencji zdrowia wszystkich pacjentów i szczególnego błogosławieństwa Bożego dla pracowników medycznych, dla dyrekcji i starostwa zatroskanego o jak najlepsze funkcjonowanie Samodzielnego Publicznego Zespołu Zakładów Opieki Zdrowotnej w Nowej Dębie.
Gratuluję, że wydaliście publikacje książkowe na 50 i 70-lecie nowodębskiego Szpitala, dziękuję za przekazanie mi jednego egzemplarza tej publikacji. Dziękuję za to zespołowi redakcyjnemu: dyrektorowi Samodzielnego Publicznego Zespołu Zakładów Opieki Zdrowotnej pani Wiesławie Barzyckiej, staroście tarnobrzeskiemu panu Jerzemu Sudołowi i inspektorowi panu Tadeuszowi Frańczakowi-Prochowskiemu. Tą cenną publikacją oddany został hołd i wdzięczność ludziom, którzy ten szpital tworzyli, pracowali w nim i rozwijali go, oddając mu swe serce i siły. Pracownicy Służby Zdrowia cieszą się z wielu pozytywnych zmian, które dla szpitala w Nowej Dębie poprawiły jakość pracy i zakres usług medycznych oraz warunków pracy.
Szpital jest miejscem ciepła i miłości
Czytając podarowaną z okazji 70-lecia publikację zwróciłem szczególną uwagę na opisaną atmosferę wielkiego poświęcenia potrzebującym pomocy chorym dzieciom w nowodębskim szpitalu.
Lata pracy w Oddziale Dziecięcym wykształciły wśród jego personelu świadomość konieczności pracy zespołowej, wprowadziły na Oddział Dziecięcy „matczyne ciepło” i uczyniły z Oddziału Dziecięcego drugi dom. Warto zauważyć, że już w całym szpitalu promuje się zdrowie osób i rodzin, nie tylko przez szeroki zakres wysokiej jakości świadczeń prewencyjnych, leczniczych i opiekuńczych, ale właśnie dzięki budowaniu szpitala jako miejsca ciepła i miłości. Taką ma misję nowodębska jubilatka, taka jest misja tego szpitala, wyrażona słowami wieszcza narodowego Cypriana Kamila Norwida: „Wszystko co wielkie, jest wielkie przez serce”.
Dziękuję za coroczne odwiedziny Św. Mikołaja na nowodębskiej Pediatrii, bo dzieciom trzeba jak najwięcej miłości i radości, szczególnie tak małym, kruchym i chorym. W czasie tych wizyt dzieci dotykają jego brodę i mówią, że Św. Mikołaj jest fajny i ma prawdziwą brodę, bo nie odpada, gdy ją szarpią i dotykają. Śpiewają przy tym i opowiadają o swoich marzeniach i cieszą się tak bardzo, że zapominają, iż cierpią i są chore. A Św. Mikołaj zawstydza się głęboko, gdy widzi, że większą od niego miłość do dzieci mają pracownicy Oddziału, począwszy od pielęgniarek i lekarzy, po cały pozostały personel medyczny i pomocniczy.
Zawierzyć Bożej Miłości jak dziecko
W chorobie, czy w jakimkolwiek cierpieniu, trzeba zawierzyć się Bożej miłości jak dziecko, które zawierza wszystko co ma najdroższego, tym którzy je miłują, zwłaszcza rodzicom. Potrzeba nam więc tej dziecięcej zdolności „zawierzenia siebie Temu, który jest miłością” (1 J 4,8). Jakże głębokiej wartości i znaczenia nabierają słowa św. Pawła: „Wszystko mogę w tym, który mnie umacnia” (Flp 4,13).
W Gościu Niedzielnym z 1 listopada 2009 roku, w artykule „Małych świętych obcowanie” jest wiele wyznań ks. Pawła Dobrzyńskiego, który mając zaledwie 32 lata życia towarzyszył umieraniu ponad 70 dzieciom. Pisze w nim o 4-latku Kacperku, który był chory na nowotwór, był po wielu chemioterapiach, wielu pobytach w szpitalach, wielu pogorszeniach i poprawach zdrowia. Tato zapytał Kacpra: „No Kacper, a kim ty zostaniesz jak dorośniesz?”. Kacper złożył ręce na krzyż na piersi i powiedział: „No jak to kim będę? Za kilka dni będę pochowany w grobie”. I dalej się bawił. Klika dni potem powiedział ojcu: „Nie martw się, wszystko będzie dobrze. Tylko trzeba bardzo kochać Pana Jezusa”, i zmarł na rękach taty, który powiedział księdzu Pawłowi Dobrzyńskiemu, że to Kacper przygotował tatę na swoje odejście, a nie tata Kacpra.
Albo 10-letnia Ania któregoś wieczoru opowiadała mamie, co się u niej działo na oddziale szpitalnym: „Byli u mnie nauczycielka, wujek Janek, a potem przyszła Joasia i powiedziała, że jeszcze po mnie przyjdzie”. Tyle, że Joasia od kilku dni nie żyła, a Ania o tym nie wiedziała. Joasia przyszła po Anię kilka dni później w chwili śmierci.
Dwunastoletnia Marta przed kilkoma laty napisała list do Pana Jezusa. Była wtedy w szpitalu onkologicznym po kolejnej dawce chemii. Była na przepustce w domu. List zawierał obok rysunku przedstawiającego Krzyż, po którym płynęły ogromne łzy, tylko jedno zdanie: „Panie Jezu, mam do Ciebie pytanie, czy umieranie bez słów boli?”. Pół roku później Marta umierała bez fizycznego bólu, spokojna z jakimś zachwytem na twarzy. Oczy miała piękne, duże wypełnione pokojem i głębią, jakby spoglądała gdzieś dalej, poza cienką zasłonę tego świata. Rodzice! Właśnie tak wychowujcie swoje dzieci, aby pojęły przenikanie się dwóch światów, tego ziemskiego i tego zza cieniutkiej zasłony wiary, opromienionego tajemnicą wiecznego życia i obcowania świętych. Takie jest małych świętych obcowanie, w które my dorośli i chłodni racjonaliści, tak słabo wierzymy.
Anetka w ciężkiej chorobie pisała do księdza sms-y, żeby na jej pogrzebie powiedział, że „wszyscy, którzy w szpitalu ją otaczali, to tacy ziemscy aniołowie. Ty byłeś moim wsparciem i nadzieją. Teraz już tylko pozostała miłość”. Być może dzieci mają taką zdolność widzenia rzeczy, która potem u nas dorosłych zanika, stłumiona grzechem, codziennością, wątpliwościami. Nie wiem, coś w tym jest, skoro Jezus tak często stawiał dzieci jako wzór postawy zawierzenia i gotowości do podjęcia tajemnic Królestwa Bożego mówiąc o nich: „Takich jest Królestwo Boże”, a do dorosłych powiedział: „Jeśli nie staniecie się jak dzieci, nie wejdziecie do Królestwa Niebieskiego”.
Proszę wszystkich, abyśmy spojrzeli takim wzrokiem na niedzielną wspaniałą uroczystość beatyfikacji całej Rodziny Ulmów. Jest ona przypomnieniem o ogromnym okrucieństwie zbrodniarzy Niemców w czasie II wojny światowej na polskiej ziemi, w Markowej koło Łańcuta w archidiecezji przemyskiej, gdzie Niemcy zamordowali dziewięcioosobową Rodzinę Ulmów: matkę Wiktorię w 32 roku życia, Ojca Józefa w 44 roku życia i ich siedmioro nieletnich dzieci: ośmioletnią Stasię, siedmioletnią Basię, sześcioletniego Władzia, czteroletniego Frania, trzyletniego Antosia, dwuletnią Marysię i najmłodsze dziecko, które przychodziło na świat w chwilach męczeńskiej śmierci matki. Niemcy zamordowali dziewięcioosobową rodzinę za to, że ukrywali w swoim domu Żydów. Zabili także ośmioro ukrywających się Żydów. Wydarzyło się to dnia 24.03.1944 roku z rąk niemieckich oprawców, którzy osobiście wydawali i wykonywali wyroki śmierci na bezbronnych ludziach tylko dlatego, że byli Żydami i Polakami. Zaczadzeni idiotyczną ideologią, zagorzali wyznawcy bezbożnej ideologii nazizmu hitlerowskiego, jak szatani w ludzkim ciele, z sadyzmem strzelali do niewinnych ludzi i dzieci. Owładnięci nienawiścią i pogardą do religijności ludności polskiej i żydowskiej, mordowali rodzinę Ulmów z niezwykłą agresją i brutalnością, rozstrzeliwali, choć słyszeli straszne krzyki i widzieli lament dzieci wołających o pomoc rodziców, którzy byli już rozstrzelani. To był wstrząsający widok. W trakcie rozstrzeliwania Józefa i Wiktorii Ulmów, zbrodniarz Kokot wołał: „Patrzcie jak giną polskie świnie, które ukrywają Żydów”. Mówił to z pogardą wobec Polaków jak i Żydów, a po morderstwie oprawcy wypili kilka litrów wódki i zabrali się do kradzieży mienia Ulmów i Żydów, które wywieźli na kilku wozach konnych. I tak niemieccy bandyci kolejny raz okryli się hańbą, natomiast męczennicy z Markowej zostali wyniesieni do chwały ołtarza jednym aktem beatyfikacyjnym. Beatyfikacja dziewięcioosobowej rodziny jest wydarzeniem bez precedensu w całej historii Kościoła. To niewinne małe dziecko, rodzące się w chwili śmierci jego matki, choć wtedy nie wypowiedziało żadnego słowa, dzisiaj razem z Aniołkami i Świętymi w raju wyśpiewuje chwałę Bogu w Trójcy Jedynemu, a tutaj na ziemi woła do współczesnego świata, aby przyjął, kochał i chronił życie dzieci „od początku, aż do naturalnej śmierci”. To małe dziecię wraz ze swoją rodziną woła, aby wszyscy słuchali Słowa Bożego w kościele, w niedzielnej liturgii, a potem w domu kontynuowali biblijne rozważania o miłosiernym Samarytaninie i podkreślali te słowa, i od siebie z serca dopisali do nich swoje własne słowo „Tak!”, podkreślając zdania, w których Jezus wzywa do miłowania nawet własnych nieprzyjaciół, i abyśmy przyjęli to ewangeliczne wezwanie Jezusa jako zadanie własne dla swej rodziny i codziennie wypełniali.
Uczmy się miłosierdzia
Do ewangelii cierpienia przynależy przypowieść o miłosiernym Samarytaninie, w której Pan Jezus chciał udzielić odpowiedzi na pytanie: „Kto jest moim bliźnim?” (Łk 19,29). Spośród trzech przechodniów na drodze z Jerozolimy do Jerycha, na której leżał obrabowany i poraniony przez zbójców na pół umarły człowiek, to pogardzany w ówczesnym żydowskim świecie Samarytanin okazał się prawdziwym Bliźnim owego nieszczęsnego człowieka.
Bliźni to ten, kto wypełnił przykazanie miłości bliźniego. Dwóch pozostałych, i to z narodu wybranego, któremu przyświecało prawo i nakazy Boże, kapłan i lewita, zobaczywszy nieszczęśnika minęli go pozostawiając bez opieki. To samarytanin „gdy go zobaczył wzruszył się głęboko, podszedł do niego i opatrzył mu rany, następnie zaniósł go do gospody i pielęgnował go” (Łk10 33-44). Odjeżdżając polecił gospodarzowi, aby starannie opiekował się cierpiącym człowiekiem, zobowiązując się do pokrycia związanych z tym wydatków. Pan Jezus chce nas pouczyć, że miłosiernym samarytaninem jest każdy człowiek, który wzrusza się nieszczęściem drugiego bliźniego, bo trzeba w sobie w sobie pielęgnować wrażliwość serca, która świadczy o współczuciu z cierpiącym człowiekiem. Nie poprzestaje tylko na samym wzruszeniu i współczuciu, ale niesie pomoc cierpiącemu, o ile jest to możliwe, skutecznie, i nie żałuje również środków materialnych. Człowiek nie może odnaleźć się w pełni inaczej, jak tylko poprzez bezinteresowny dar z siebie samego na rzecz ludzi cierpiących i potrzebujących pomocy. Nazywa się to działalnością samarytańską. Działalność ta przybiera z czasem zorganizowane formy instytucjonalne w postaci szpitali, i zawodowe w postaci zawodów medycznych takich jak lekarz i pielęgniarka, którzy podparci odpowiednią wiedzą, specjalizacjami i sumieniem, stają się prawdziwymi samarytanami.
To rodzina, szkoła i inne instytucje wychowawcze muszą wytrwale pracować nad rozbudzeniem i pogłębieniem owej wrażliwości swoich podopiecznych na bliźniego, chorego, potrzebującego pomocy w cierpieniu, której symbolem stała się postać ewangelicznego Samarytanina. Jednak żadna powołana w tym celu instytucja nie zastąpi ludzkiego serca, ludzkiego współczucia, ludzkiej miłości, ludzkiej inicjatywy, gdy chodzi o wyjście naprzeciw cierpieniu drugiego człowieka.
Pan Jezus jest tym miłosiernym Samarytaninem, który „Przyszedł na ziemię dobrze czyniąc” (Dz. 10. 37), i który zachęca nas i motywuje do naśladowania Go. I to Jezus wypowie do nas także wstrząsające i poruszające słowa, które są obietnicą, jeśli pójdziemy Jego drogą, na udział w Królestwie Bożym, a zawarte w Ewangelii Św. Mateusza:
„Pójdźcie błogosławieni Ojca mojego, weźcie w posiadanie królestwo przygotowane wam od założenia świata, bo byłem głodny, a daliście mi jeść, byłem spragniony, a daliście mi pić, ….. byłem chory, a odwiedziliście mnie……, przyjęliście mnie do siebie” (Mt 21;34-37).
Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!